Dzień 1337. Po serii upałów, już mamy prawie jesień. 12 stopni i leje drugi dzień. Miluś za pięć dni wyprowadza się na półtora miesiąca nad nasze ciepłe i słoneczne morze, najpierw na miesiąc z dziadkami, reszta w sierpniu z nami. Największy ból to poważne ograniczenie dostępu do sieci 🙁 Jakoś będzie to musiał przeżyć. Nogi bolą jak dawniej, aura mi nie pomaga, ale staram się na to nie zwracać uwagi. Zarejestrowałem się do specjalistki od FSM-u, gdyby nie fakt, że takie wizyty są potrzebne dla komisji zusowskiej, to bym to olał. Widzenie z panią doktor będę miał planowo 12 grudnia. O ile coś jej nie wypadnie. Temat Gylenii na tą chwilę umarł, a LDN może jeszcze się urodzi.
Wczoraj, zanim zaczęło lać, wsiadłem na Burgera i pojechałem w miasto załatwić parę spraw. Na sam początek KWP. Dostarczyłem pisemko do działu rent i emerytur, wsiadłem na kosiarkę a ta pyk, pyk, pyk i cisza. Padł akumulator. Fakt, że nie latałem od półtora miesiąca, ale odpaliłem wcześniej bez problemu, przejechałem parę kaemów, postał 10 minut i padł. Dobrze, że Piniu i Ajlawju pracują jakiś kilometr dalej, to mogłem do nich pokuśtykać i pożyczyć od Pinia jego akumulator. Kilometr z buta wewte i już mogłem wsiadać i bateryjkę oddać. Dobrze, że szwagier też ma Burgmana, bo inaczej była by bida. Trza by baterię w kieszeń, na prostownik i za parę godzin z powrotem, a tak poszło w miarę bez bólu.