Dzień 1200. Od paru dni lipa. I to mam wrażenie, że z dnia na dzień gorzej. Dziś rano myślałem, że nie wstanę. Pomimo leków i dobrych chęci, dolna połowa raczej nie była skora do współpracy. Wogóle ta wczesna wiosna jakaś niewydarzona. Miluś pod koniec semestru podłapał anginę i połowę ferii spędził w domu. Śnieg mu stopniał, i młody był bardzo zawiedziony. Dziś nad ranem sypało grubo i gęsto, a koło południa było +7. Nie wiem tylko po co tak o 7.30 po osiedlowej uliczce pomykała pługo-szczotka. Jak śnieg leżał, to nie jeździła za często, a jak spadły dwa centymetry, to od razu do roboty ją pogonili. Jak śnieg nie posypie jeszcze trochę, to znowu mu ślizgi na tyłku umkną. W zeszłym roku, też śnieżna zima trwała cztery dni, więc zawód był ogromny.
Jutro z rańca ciśniemy na Lódź. Tym razem z drugim szwagierem i tylko na badania. Jacek ma wtorek luźny i chce ze mną jechać, a ja jestem jak najbardziej. Ajlawju nie będzie musiała brać wolnego. Nie chce mi się jechać okrutnie. Po prostu się nie czuję na podróżowanie. Po mrozach drogi wyglądają jak po przejściu frontu więc trzeba jechać wolno i uważnie szczególnie przed świtem. Inaczej piknik w polu. Żeby tylko choć trochę mnie puściło.