Dzień 1128. Wczoraj zaliczyliśmy Klinikę w Łodzi. Kolejna dawka Ocrelizumabu, kaszanka do badań genetycznych i godzinne badanie MRI. Podróż do Łodzi jak zwykle i bez przygód, za to w klatce MRI myślałem, że zwariuję. Leżenie godzinę na plecach, na twardej leżance, to prawie ponad moje siły. Zdrętwiałem już po jakichś 20 minutach i przez pozostały czas walczyłem, żeby opanować rozdygotaną lewą nogę. Jedną sekwencję musieli i tak powtarzać. Dobrze, że wziąłem stoppery do uszu, bo by mi od hałasu szara masa wyciekła. Wyjeżdżając liczyłem, że na 18-tą zdążę na spotkanie we Wrocku, ale niestety. Przez Łódź szybciutko – pół godzinki, Pabianic nawet nie widzieliśmy (zajedwabista obwodnica), za Pabianicami licznik na 30 km/h, i w ogonku przez Łask, Zduńską Wolę do Sieradza. W półtorej godziny zrobiliśmy prawie 60 kilometrów. Piątkowe popołudnie, więc Łódź na łyk-end cisnęła do dacz na wypoczyn. Przed Wrockiem mgła jak śmietana, że aż lotnisko przyloty do Katowic odsyłało. Git. Do miasta zajechaliśmy po 19-tej. Spotkanie poszło na spacer. Za dwa tygodnie jadę znowu, tyle że bez cholernego MRI, więc skończymy może szybciej.
Po powrocie mieliśmy na całą dobę bonus. Opiekę nad małą Tolą. Ajlawju w siódmym niebie, a dzidzia grzeczna i wesoła.
Też ostatnio załapałem się na MRI… ale to moje to chyba było budowane na chińczyków… jakieś takie małe i ciasne…